I spent my childhood in an ugly industrial city. I was brought there when I was barely four months old, and then for many years afterward I was told about the extraordinarily beautiful city, Lwów, that my family had to leave. So it is not surprising that I looked upon real houses and streets with a semicontemptuous air of superiority and that I took from reality only the bare necessities.
Adam Zagajewski: Two cities
Adam Zagajewski: Jechać do Lwowa Rodzicom Jechać do Lwowa. Z którego dworca jechać do Lwowa, jeżeli nie we śnie, o świcie, gdy rosa na walizkach i właśnie rodzą się ekspresy i torpedy. Nagle wyjechać do Lwowa, w środku nocy, w dzień, we wrześniu lub w marcu. Jeżeli Lwów istnieje, pod pokrowcami granic i nie tylko w moim nowym paszporcie, jeżeli proporce drzew jesiony i topole wciąż oddychają głośno jak Indianie a strumienie bełkocą w swoim ciemnym esperanto a zaskrońce jak miękki znak w języku rosyjskim znikają wśród traw. Spakować się i wyjechać, zupełnie bez pożegnani, w południe, zniknąć tak jak mdlały panny. I łopiany, zielona armia łopianów, a pod nimi, pod parasolami weneckiej kawiarni, ślimaki rozmawiają o wieczności. Lecz katedra wznosi się, pamiętasz, tak pionowo, tak pionowo jak niedziela i serwetki białe i wiadro pełne malin stojące na podłodze i moje pragnienie, którego jeszcze nie było, tylko ogrody chwasty i bursztyn czereśni i Fredro nieprzyzwoity. Zawsze było za dużo Lwowa, nikt nie umiał zrozumieć wszystkich dzielnic, usłyszeć szeptu każdego kamienia, spalonego przez słońce, cerkiew w nocy milczała zupełnie inaczej niż katedra, Jezuici chrzcili rośliny, liść po liściu, lecz one rosły, rosły bez pamięci, a radość kryła się wszędzie, w korytarzach i młynkach do kawy, które obracały się same, w niebieskich imbrykach i w krochmalu, który był pierwszym formalistą, w kroplach deszczu i w kolcach róż. Pod oknem żółkły zamarznięte forsycje. Dzwony biły i drżało powietrze, kornety zakonnic jak szkunery płynęły pod teatrem, świata było tak wiele, że musiał bisować nieskończoną ilość razy, publiczność szalała i nie chciała opuszczać sali. Moje ciotki jeszcze nie wiedziały, że je kiedyś wskrzeszę i żyły tak ufnie i tak pojedynczo, służące biegły po świeżą śmietanę, czyste i wyprasowane, w domach trochę złości i wielka nadzieja. Brzozowski przyjechał na wykłady jeden z moich wujów pisał poemat pod tytułem Czemu, ofiarowany wszechmogącemu i było za dużo Lwowa, nie mieścił się w naczyniu, rozsadzał szklanki, wylewał się ze stawów, jezior, dymił ze wszystkich kominów, zamieniał się w ogień i w burzę, śmiał się błyskawicami, pokorniał, wracał do domu, czytał Nowy Testament, spał na tapczanie pod huculskim kilimem, było za dużo Lwowa a teraz nie ma go wcale, rósł niepowstrzymanie a nożyce cięły, zimni ogrodnicy jak zawsze w maju bez litości bez miłości ach poczekajcie aż przyjdzie ciepły czerwiec i miękkie paprocie, bezkresne pole lata czyli rzeczywistości. Lecz nożyce cięły, wzdłuż linii i poprzez włókna, krawcy, ogrodnicy i cenzorzy cięli ciało i wieńce, sekatory niezmordowanie pracowały, jak w dziecinnej wycinance gdzie trzeba wystrzyc łabędzia lub sarnę. Nożyczki, scyzoryki i żyletki drapały cięły i skracały pulchne sukienki prałatów i placów i kamienic, drzewa padały bezgłośnie jak w dżungli i katedra drżała i żegnano się o poranku bez chustek i bez łez, takie suche wargi, nigdy cię nie zobaczę, tyle śmierci czeka na ciebie, dlaczego każde miasto musi stać się Jerozolimą i każdy człowiek Żydem i teraz tylko w pośpiechu pakować się, zawsze, codziennie i jechać bez tchu, jechać do Lwowa, przecież istnieje, spokojny i czysty jak brzoskwinia. Lwów jest wszędzie. | Adam Zagajewski: To go to Lwów To my parents To go to Lwów. Which station for Lwów, if not in a dream, at dawn, when dew gleams on a suitcase, when express trains and bullet trains are being born. To leave in haste for Lwów, night or day, in September or in March. But only if Lwów exists, if it is to be found within the frontiers and not just in my new passport, if lances of trees —of poplar and ash—still breathe aloud like Indians, and if streams mumble their dark Esperanto, and grass snakes like soft signs in the Russian language disappear into thickets. To pack and set off, to leave without a trace, at noon, to vanish like fainting maidens. And burdocks, green armies of burdocks, and below, under the canvas of a Venetian café, the snails converse about eternity. But the cathedral rises, you remember, so straight, as straight as Sunday and white napkins and a bucket full of raspberries standing on the floor, and my desire which wasn’t born yet, only gardens and weeds and the amber of Queen Anne cherries, and indecent Fredro. There was always too much of Lwów, no one could comprehend its boroughs, hear the murmur of each stone scorched by the sun, at night the Orthodox church’s silence was unlike that of the cathedral, the Jesuits baptized plants, leaf by leaf, but they grew, grew so mindlessly, and joy hovered everywhere, in hallways and in coffee mills revolving by themselves, in blue teapots, in starch, which was the first formalist, in drops of rain and in the thorns of roses. Frozen forsythia yellowed by the window. The bells pealed and the air vibrated, the cornets of nuns sailed like schooners near the theater, there was so much of the world that it had to do encores over and over, the audience was in frenzy and didn’t want to leave the house. My aunts couldn’t have known yet that I’d resurrect them, and lived so trustfully; so singly; servants, clean and ironed, ran for fresh cream, inside the houses a bit of anger and great expectation, Brzozowski came as a visiting lecturer, one of my uncles kept writing a poem entitled Why, dedicated to the Almighty, and there was too much of Lwów, it brimmed the container, it burst glasses, overflowed each pond, lake, smoked through every chimney, turned into fire, storm, laughed with lightning, grew meek, returned home, read the New Testament, slept on a sofa beside the Carpathian rug, there was too much of Lwów, and now there isn’t any, it grew relentlessly and the scissors cut it, chilly gardeners as always in May, without mercy, without love, ah, wait till warm June comes with soft ferns, boundless fields of summer, i.e., the reality. But scissors cut it, along the line and through the fiber, tailors, gardeners, censors cut the body and the wreaths, pruning shears worked diligently, as in a child’s cutout along the dotted line of a roe deer or a swan. Scissors, penknives, and razor blades scratched, cut, and shortened the voluptuous dresses of prelates, of squares and houses, and trees fell soundlessly, as in a jungle, and the cathedral trembled, people bade goodbye without handkerchiefs, no tears, such a dry mouth, I won’t see you anymore, so much death awaits you, why must every city become Jerusalem and every man a Jew, and now in a hurry just pack, always, each day, and go breathless, go to Lwów, after all it exists, quiet and pure as a peach. It is everywhere.
translated by Renata Gorczynski
|
No hay comentarios:
Publicar un comentario
Blogger sometimes eats the messages. Before sending your comment, it is safer to copy it out, so you can send it again if necessary.